środa, 30 października 2013

Okonomiyaki



Odkąd wróciłyśmy z Japonii, tęsknimy za tamtejszym jedzeniem.
Kilka dni temu postanowiłyśmy spróbować swoich sił w odtworzeniu japońskiego smaku w naszej polskiej kuchni. Tak bardzo nam się spodobało, że stworzymy najpewniej całą serię postów kulinarnych:) W tym tygodniu przedstawiamy okonomiyaki.






Mówi się, że okonomiyaki pochodzą z regionu Kansai, z Osaki. Tam właśnie próbowałyśmy tej potrawy po raz pierwszy. Są w Japonii restauracje, w których można samemu gotować swoje okonomiyaki - na stole jak na zdjęciu poniżej. My trafiłyśmy do restauracji, gdzie obsługa smażyła potrawę na naszych oczach.













Dostęp do niektórych produktów może być utrudniony - my też nie miałyśmy wszystkiego, czego potrzeba, ale i bez płatków suszonej ryby bonito czy aonori da się zrobić dobre okonomiyaki. Jedyny składnik, w który baardzo polecamy się zaopatrzyć, jest (przepyszny) sos do okonomiyaków. Jeśli chodzi o resztę - jak wskazuje sama nazwa, do potrawy można wrzucić po prostu to, co się lubi.






Korzystałyśmy z niemrożonych, gotowanych krewetek kupionych w Makro (warto pamiętać, że świeże ryby i owoce morza dostarczane są do Krakowa w czwartki). Ośmiornicy niestety nie udało się kupić.



Cebulka świetnie komponuje się z sosem do okonomiyaków. Najsmaczniej jest dodać ją i do ciasta, i na wierzch gotowej potrawy.





 Proporcje, które podajemy są dość dowolne - my w ferworze gotowania trochę pozmieniałyśmy oryginalny przepis;)




Tak wyglądała nasza masa na okonomiyaki. Dodałyśmy jeszcze odrobinę mąki, żeby ciasto było mniej lejące.





Uwaga przy obracaniu! Najlepiej robić to z pomocą drugiej osoby, żeby okonimiyaki się nie rozpadły.



Okonomiyaki:
(inspirowane: http://www.youtube.com/watch?v=NjmqBvRQ8tI)

szklanka mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
1 i 1/2 szklanki bulionu dashi
200-300 g posiekanej kapusty
2 posiekane cebulki dymki (biała i zielona część)
16 krewetek
marynowany imbir (według uznania)
3 duże jajka
100 g boczku/wieprzowiny w cienkich plastrach
majonez, sos okonomi, posiekana cebulka i (ewentualnie) aonori do dekoracji

Mąkę, proszek do pieczenia i sól zmieszać w misce. Rozpuścić proszek dashi we wrzątku i powoli wlewać bulion, mieszając. (Można też użyć samego wrzątku.) 

Z liści kapusty wyciąć twarde części. Posiekać i wrzucić do ciasta. Pokroić zieloną cebulkę i - zostawiając garść do posypania gotowej potrawy - również wrzucić do ciasta.

Krewetki rozmrozić lub pozbawić je głów, skorupek i ogonków. Pokroić na centymetrowe kawałki. Drobno posiekać marynowany imbir. Dodać do ciasta. (W tym momencie można popisać się kreatywnością i dodać cokolwiek uważa się za smaczne i słuszne.)

Wbić jajka. Zamieszać (niezbyt dokładnie).

Boczek lub wieprzowinę pokroić w około pięciocentymetrowe kawałki

Natłuścić patelnię, uformować na niej okrągły omlet z połowy masy. Na powierzchni ułożyć plastry wieprzowiny i pokryć je odrobiną samego ciasta (by zapobiec przypaleniu mięsa). Przez 2 minuty smażyć pod przykryciem, na dużym ogniu. Zdjąć przykrycie i smażyć na średnim ogniu, od czasu do czasu obracając, aż okonomiyaki będą mocno przyrumienione i gotowe w środku.

Zdjąć z patelni, pokryć majonezem (najlepiej japońskim, ale polski też dobrze się sprawdza!), sosem okonomi, posiekaną zieloną cebulką i aonori.

Bon appétit;)





Inspirowałyśmy się przepisem z youtube'owego kanału Cooking with Dog (http://www.youtube.com/user/cookingwithdog/videos - dużo wartych uwagi przepisów).



Podajemy garść linków do sklepów internetowych, w których można kupić potrzebne produkty:



niedziela, 27 października 2013

Dreaming of the Osaka sun

               Wczesnym rankiem 25 lipca (jeszcze na pokładzie Su Zhou Hao) zbudziło nas ogłoszenie informujące, że śniadanie podane zostanie dziś dużo wcześniej (właściwie za chwilę). Z taką motywacją wstawanie poszło nam lepiej niż zwykle;)
                Do portu w Osace dopłynęliśmy około 8 rano. Po kontroli temperatury (tutaj chwila paniki, że przywiozłyśmy z Chin gorączkę) pozwolono nam wejść na japońską ziemię ! Tutaj przeżyłyśmy kolejny szok kulturowy, tym razem bardzo pozytywny. Ulice są czyste, nikt się nie pcha, nikt nie pluje na ziemię, wszystko można załatwić w uprzejmej atmosferze. Widząc zagubione spojrzenia gaijinów, Kansajczycy sami podchodzili, żeby pomóc nam dotrzeć do celu. Czasem nawet sprawdzali adres w telefonie i odprowadzali nas dobrych kilka przecznic dalej. 



Okolica, w której mieszkałyśmy.

Podczas naszego pobytu w Osace mieszkałyśmy u Pawła - znajomego ze studiów. Jesteśmy mu bardzo wdzięczne za gościnę, zwłaszcza że nasz mający trwać 3 dni pobyt przedłużył się do tygodnia, a Paweł niezmiennie dbał o nas i pilnował, żebyśmy się najadały:)



Osaka kipi od tłumów, kolorów i zapachów. Stężenie knajp w tym mieście jest niesamowite.















Pewnego wieczoru usiedliśmy w knajpie (tzw. izakaya), której menu zawierało masę niezrozumiałych kanji. Wybraliśmy kilka pozycji na oślep. Kiedy podano nam przekąski, okazało się, że urządziliśmy sobie ogórkową ucztę;) Niemniej jednak wszystko było bardzo smaczne.









                Paweł zaprowadził nas też do kaitenzushi, czyli restauracji, w której talerzyki z porcjami sushi przesuwają się wokół baru, a klient wybiera to, na co akurat ma ochotę. Koszt zależy od koloru talerzyka, ceny zaczynają się od 105 jenów, można się tam więc najeść za rozsądne pieniądze. O kaitenie pewnie jeszcze napiszemy, bo bardzo przypadł nam do gustu i często nogi same nas tam prowadziły!


Kaitenzushi.

               W Osace poznałyśmy ciekawych ludzi. Paweł przedstawił nas Sumie - dziewczynie, którą poznał zupełnym przypadkiem, zwiedzając świątynię. Suma ma 25 lat, jest pielęgniarką i jest przemiła! Poznałyśmy też Johannesa, którego ochrzciłyśmy następnym Stevem Jobsem;) Jest inżynierem ze Szwecji, który pracuje właśnie nad projektem alternatywnym dla Google Glass. Okulary noszą wdzięczną nazwę Viking i mają reagować na wykonywane dłonią określone ruchy.

                  


               Tego wieczoru wybraliśmy się razem na imprezę. Zdziwiło nas (to jest nas dwie) kilka rzeczy. Po pierwsze - ze względu na przepisy - większość osakijskich klubów zamykana jest o godzinie pierwszej. Jest kilka miejsc, w których można potańczyć do rana, ale przez ich niedostatek wszystkie są potwornie zatłoczone. Kolejną sprawą, dość zabawną, było to, że w klubie, do którego trafiliśmy, nieopodal baru można było oddać się w ręce kosmetyczek, które malowały różne cuda na paznokciach;) W okolicach parkietu półnagi barman rozlewał tequilę prosto do ust tańczących dziewczyn!

Prezentujemy listę rzeczy, które naszym zdaniem warto zrobić w Osace:)

1. Odwiedzić Sumiyoshi Taisha.







Temizuya - miejsce, w którym dokonuje się rytualnego oczyszczenia rąk.

Drzewo opasane liną shimenawa.




2. Przejechać się diabelskim młynem w deszczowy wieczór.






3. Zobaczyć zamek po zmroku.





4. Zjeść okonomiyaki !




Mogliśmy przyglądać się procesowi przygotowywania okonomiyaków.


Pyszne !!!

Wkrótce post kulinarny z przepisem na okonomiyaki:)

czwartek, 3 października 2013

Sail!

   Wczesnym rankiem 23. lipca - tydzień od rozpoczęcia naszej wyprawy - poupychałyśmy wszystko w plecakach i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Przed wyjściem chciałyśmy kupić specjalne hostelowe kartki. Pocztówkę taką adresuje się do siebie i wypisuje na niej swoje marzenie. Po roku (czy nawet 10 latach) kartka jest wysyłana - można się przekonać, czy marzenie się spełniło. Niestety ze względu na wszesną porę stoisko było jeszcze zamknięte.







   W okropnym skwarze i duchocie czekałyśmy więc na przystanku, aby dostać się do portu. W końcu zmieściłyśmy się w autobusie (trzecim z kolei). Może nie do końca zmieściłyśmy, bo z każdym otwarciem drzwi Asia była nimi przygnieciona, z czego pani współpasażerka z dużą próchnicą miała ogromny ubaw; to jest dopóki nie odkryła, że jeden z naszych plecaków przygniata jej torebkę (wtedy okazała niezadowolenie i bezpardonowo wyrwała swoją własność spod naszego bagażu).


   Przy odprawie podszedł do nas Peter – Anglik w średnim wieku, który uczył angielskiego na południu Chin, i który właśnie wybierał się na urlop. Oprócz niego podróżowała z nami jeszcze dwójka Europejczyków – para z Francji. Dalszej integracji (oprócz wymiany uprzejmości z Peterem przy okazji posiłków;)) nie było, gdyż wszyscy wspomnieni turyści mieszkali w prywatnych kajutach w klasie A. My zaś spałyśmy w czternastoosobowym pokoju w klasie B, piętro niżej (w czasie żeglugi nasunęło nam się skojarzenie z najniższym pokładem Tytanika). Warto wspomnieć, że podróżowałyśmy statkiem bardziej handlowym, niż pasażerskim.

   Tuż po wejściu na pokład przywitał nas kontroler mierzący temperaturę ciała za pomocą laserowego urządzenia przypominającego pistolet, którym celował w czoło. Po odbyciu niezbędnych procedur i sprawdzeniu wszystkich dokumentów udałyśmy się do naszego pokoju w stylu japońskim (spałyśmy na futonach) i zajęłyśmy najbardziej dogodne miejsca, tuż obok jedynego kontaktu.


Od lewej: gustowny obrazek powitalny i nasza kwatera;)




   Z pokładu statku pożegnałyśmy Szanghaj. Wraz z ostatnim spojrzeniem na Pudong rozpoczął się 44-godzinny rejs. Statek Su Zhou Hao wypływa z doku, znajdującego się na rzece Huangpu ("rzeka o żółtych brzegach"), która następnie wpada do Jangcy.









Pokład statku Su Zhou Hao.



   W ciągu 2 dni na statku postanowiłyśmy zregenerować nadwątlone siły, aby w pełni sił powitać Japonię. Przesiadywałyśmy więc na pokładzie czytając książki i łapiąc trochę słońca.













   Niestety bardzo nieudolnie zaopatrzyłyśmy się w prowiant. Miałyśmy go zdecydowanie za mało! W cenie biletu przysługiwało nam tylko (niesmaczne) śniadanie. Raz spróbowałyśmy jedzenia z restauracji – było dobre, tylko zimne i dość drogie. Wiele razy zdarzyło nam się ślinić na widok przekąsek, które mieszkające z nami Japonki dawały swoim dzieciom;)


Śniadanie i obiad !



Ze względu na ograniczone godziny otwarcia restauracji żywiłyśmy się głównie nudlami;)


  W ciągu dnia załoga puszczała filmy, które można było oglądać w dwóch 'salach kinowych' (dwa telewizory w przeciwległych kątach sali;)). Raz puszczono nawet film z rosyjskim lektorem (zapewne specjalnie dla nas!). Pełnia szczęścia nastąpiła, gdy bedąc na środku morza odkryłyśmy nieograniczony dostęp do wifi! Sam rejs był bardzo przyjemny, na szczęście obyło się bez choroby morskiej. Chociaż wzięcie prysznica w bujającym się statku nie jest łatwe!



Salonik.


Dopływamy do Osaki !

Bardzo polecamy taką formę podróżowania!:)


Morze w trzech odsłonach.


Mocny wiatr skutecznie uniemożliwił robienie zdjęć. :)