wtorek, 17 września 2013

Szang-high


   20 lipca wsiadłyśmy do pociągu, który z prędkością 300 km/h zawiózł nas do Szanghaju. Nie obyło się jednak bez małej przygody tuż przed odjazdem. Podczas kontroli bagażu, która odbywa się w Chinach przed wejściem do metra czy na peron, uwagę strażników przykuły trociczki, które kupiłyśmy pod świątynią Lamy. Kontrolerzy z niepokojem odpięli je od plecaka, zaczęli odczytywać inskrypcje, a także wąchać kadzidła. Trochę spanikowałyśmy, że posądzą nas o posiadanie niedozwolonych substancji. Wszystko jednak skończyło się szczęśliwie, na migi uzgodniliśmy, że są to akcesoria potrzebne do modlitwy, a dodatkowo na hasło "Lama" strażnicy wyraźnie się uspokoili.

   Jechałyśmy niecałe 5 godzin. Gdy w końcu dotarłyśmy na miejsce, udałyśmy się do naszego hostelu, co oczywiście (między innymi z winy plecaków) zajęło dłuższą chwilę. Byłyśmy w pokoju z 6 innymi dziewczynami, wszystkie były Chinkami i nie mówiły po angielsku, więc integracja była marna. Po zrzuceniu ciężkich plecaków popędziłyśmy do miasta. Udałyśmy się nad rzekę Huangpu i podziwiałyśmy imponującą panoramę dzielnicy Pudong. Widok jednych z najwyższych budynków świata z Perłą Orientu na czele robi ogromne wrażenie. Postanowiłyśmy dostać się na drugą stronę rzeki kolejką, która jeździ podwodnym tunelem, gdzie podczas jazdy wyświetlane są różne iluminacje. Wędrując wśród drapaczy chmur nawet nie zauważyłyśmy, że zrobiło się całkiem ciemno. Naszym celem było Shanghai World Financial Center - obecnie najwyższy budynek w tym mieście (co jednak wkrótce się zmieni). Ze względu na ciekawą konstrukcję - budynek ma otwór w kształcie trapezu - nazywany jest ponoć przez Polaków odwiedzających Szanghaj "otwieraczem". Z początku otwór miał być okrągły, jednakże ze względu na protesty (kształt ten kojarzono z flagą Japonii) zmieniono projekt. Pokonując lęk wysokości, wjechałyśmy windą na (drugi najwyższy na świecie) taras widokowy, znajdujący się na 100. piętrze. Szanghaj to miasto neonów i świateł. Widok rozświetlonych budynków w dole był hipnotyzujący. Platforma widokowa znajduję się tuż nad otworem w budynku, a niektóre fragmenty posadzki były przezroczyste. Mogłyśmy więc zobaczyć samochody malutkie niczym mrówki i jeszcze mniejszych ludzi, przechadzających się po chodnikach.

    Następnego dnia postanowiłyśmy, że na piechotę udamy się do Nanshi (Starego Miasta). Po pobłądzeniu na każdy możliwy sposób w końcu dotarłyśmy do ogrodów Yu Yuan. Później okazało się, że to nie ogrody, a jakiś bambusowy gaj, który był bardzo urokliwy:) Niestety w trakcie naszego spaceru Asi rozwalił się klapek, co utrudniało znacząco dalsze zwiedzanie. Odkryłyśmy jednak nieopodal dzielnicę handlową specjalizującą się w sprzedaży kipiących tandetą produktów. W poszukiwaniu nowych klapków weszłyśmy do kilkupiętrowego domu towarowego. Było w nim dosłownie wszystko. Stoiska z gadżetami komputerowymi, mini-sklepiki specjalizujące się w mopach i miskach, dział halloweenowy, a obok bożonarodzeniowo-lampionowo-chiński, stoiska papiernicze, zabawkowe, stragan z wentylatorami, pończochami i dużo, dużo więcej. Oczywiście klapków nigdzie nie było. Jedyne dostępne obuwie to podróby Crocs'ów, które noszą tu wszyscy, do każdego stroju (dres, sukienka czy garnitur!), a także klapki z grubym kawałem drewna zamiast podeszwy. Po nieudanych zakupach poszłyśmy do właściwego Yu Yuan. Następne godziny spędziłyśmy wędrując po zakamarkach ogrodu.

   Gdy byłyśmy już bardzo zmęczone i głodne, postanowiłyśmy wrócić w okolice hostelu i coś zjeść. Jak zwykle zamiast skorzystać z metra wolałyśmy iść, co w efekcie trwało prawie półtorej godziny. Po drodze zobaczyłyśmy wiele miejsc, o których czytałyśmy w przewodniku, takie jak budynki parlamentu czy Plac Ludowy. Całodniowe chodzenie naprawdę dawało nam się we znaki. Gdy ostatkiem sił doszłyśmy w nasze okolice złapała nas nasza pierwsza azjatycka ulewa. W ciągu sekundy przemoczyło nas do suchej nitki, ale deszcz był ciepły i przyjemny.

   Rankiem ostatniego dnia poszłyśmy na spacer po Bundzie, kierując się w stronę siedziby Shanghai Ferry Company, w celu odebrania biletów na prom do Japonii. Następnie postanowiłyśmy przejechać się dookoła miasta czerwonym autobusem. Resztę dnia spędziłyśmy na chodzeniu po małych uliczkach i zaglądaniu do lokalnych sklepów. Udało nam się nawet (przypadkowo) utargować ceny pamiątek PO CHIŃSKU! :) Gdy wróciłyśmy do hostelu to spakowałyśmy plecaki, a wieczorem udałyśmy się na 6. piętro - do knajpki na dachu, o której czytałyśmy przed wyjazdem. Z tarasu roztaczał się niesamowity widok na rozświetlony Pudong. Panorama zapierała dech w piersiach. Ceny niestety też. Za dwa małe napoje musiałyśmy zapłacić około 45 złotych. Kiedy nad tym ubolewałyśmy, podszedł do nas pewien chłopak, jak się okazało Polak, Jędrzej. Chwilę pogadaliśmy, ale - w obawie przed zaspaniem - szybko się zebrałyśmy. Następnego dnia rozpoczęła się nasza 44-godzinna żegluga do Osaki! :)

Pudong




Iluminacje w podwodnym tunelu.

Selfie z Perłą Orientu ;)
Sam środek Pudongu.

SWFC

100. piętro.

Podniebny korytarz ze szklaną podłogą.



East Nanjing Road za dnia...

... i nocą. Szanghaj to miasto neonów.

Wystarczy jednak odejść kilka metrów od głównej ulicy, aby zobaczyć "prawdziwe" Chiny.


Targ rozmaitości.
Niedzielne gry i zabawy.

W Szanghaju na każdym kroku można spotkać sieciówki. Po prawej znane nam KFC z lokalną konkurencją :) 

Dom towarowy. Dział bieliźniany.


Dział świąteczno-chiński.

:)


Yu Yuan.




Yu Yuan.



Mur zwieńczony głową smoka.








Tradycja spotyka się z nowoczesnością.

Asia kupiła nowe klapki, w cenie 9.50 zł :) Niestety do dziś wydają charakterystyczny zapach 'made in China'.

Ostatnie spojrzenie na Szanghaj z hostelowego dachu.




niedziela, 8 września 2013

Z pamiętnia podróżnika: the Great Wall Experience


Jeszcze przed wyjazdem wymyśliłyśmy, że podczas podróży codziennie będziemy sporządzać zapiski z tego, co się wydarzyło. Udało nam się wytrwać w tym postanowieniu do końca naszego wyjazdu, co zaowocowało stworzeniem dość pokaźnych pamiętników, w których wszystkie wydarzenia opisywane są 'na gorąco'. Wszystkim polecamy taką formę rejestrowania wspomnień. Nasze notatki już teraz wywołują uśmiech na twarzy i będą z pewnością świetną pamiątką, gdy zerkniemy do nich za kilka lat. Jest to też dobry sposób na uchwycenie emocji, które odczuwałyśmy w danym momencie, a które łatwo zatracają się w pamięci.
Postanowiłyśmy co jakiś czas prezentować fragmenty naszych zapisków, dzięki czemu będziemy w stanie przedstawić wydarzenia z 2 różnych perspektyw. Oczywiście chcemy zaznaczyć, że nie są to żadne wielkie przemyślenia, a notatki bardzo luźne, pisane na szybko. Na pierwszy ogień wrzucamy opis dnia, w którym wybrałyśmy się na wycieczkę na Wielki Mur - zapraszamy do lektury (duuużo tekstu!) :)


Asia:
Chin nigdy nie ogarnę swoim umysłem. Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń i pełen smogu. Rano wstałyśmy b. szybko i ok. 9 wychodziłyśmy już z hostelu. Na śniadanie zjadłyśmy to samo, co wczoraj. Wczoraj znalazłyśmy na hostelowej półce przewodnik po Pekinie z Lonely Planeta, więc pożyczyłyśmy go sobie :) Jest w nim fantastycznie rozpisany dojazd na mur, na odcinek Badaling. Z łatwością znalazłyśmy dzisiaj przystanek autobusu nr 919, który miał nas tam zawieźć. Jednak po zapytaniu siedzącej tam na krzesełku pani, czy to właściwe miejsce, ta jednak powiedziała 'go ahead' i pokazała w lewo. Poszłyśmy więc we wskazanym kierunku. 500 metrów dalej znalazłyśmy kolejny przystanek busa 919. Wokół przystanku grasował tłum Chińczyków. W tym tłumie wypatrzyłyśmy 3 blade twarze – niejaką Lejdi, jej córkę + męża córki. Później okazali się być naszymi wybawicielami. Nagle tłum Chińczyków przy przystanku zaczął biec dalej w lewo. My wraz z tłumem. Nie miałam pojęcia o co chodzi. Dobiegliśmy do jakiegoś kolejnego przystanku 300 metrów dalej. Lejdi była tuż za nami. Gdy dopchałyśmy się, aby kupić w końcu bilety, pani nam powiedziała, że mamy iść w lewo. Heh. To poszłyśmy. Lejdi też. Doszłyśmy w końcu do prawdziwego przystanku busa 919! Autobusy odjeżdżały jak tylko się zapełniały i momentalnie podjeżdżały kolejne <3 Ustawiłyśmy się w kolejce. Lejdi za nami :) Ale gdy po 15 minutach doszłyśmy do busa, kazali nam... iść w lewo. Do busa 877. To poszłyśmy. Były tam 2 gigantyczne kolejki. Po czekaniu ok. 40 minut w strasznym upale w końcu doszłyśmy do busa. ALE! Okazało się, że nasza kolejka jest na miejsca stojące! Lejdi ogarnęła to wcześniej i wraz z familią przeniosła się do 2 kolejki. Widząc nasze nieszczęście podeszła do nas jej córka, oferując, abyśmy stały w kolejce razem z nimi :) W końcu udało się. Jechałyśmy busem ok. 1.5 godziny. Po drodze złapał mnie sen. Pekin jest wstrętny, same wieżowce, bloki i syf. Ale po wyjechaniu były góry. Chińskie piękne, zielone góry. Było naprawdę ślicznie. Po drodze widziałyśmy wielbłąda siedzącego w czyimś ogródku. W zoo nie było takich atrakcji. Gdy dojechałyśmy na mur zobaczyłyśmy falę ludzi, którzy tworzyli korek na murze. Spotkałyśmy też polską wycieczkę. Generalnie zrobiłyśmy tam furrorę i każdy chciał mieć zdjęcie z naszymi bladymi twarzami. Po dość długiej wspinaczce (tam jest stromo!) postanowiłyśmy zjechać na dół szaloną kolejką. Siedziałyśmy na samym początku :) Najpierw jechaliśmy szybko, ale potem zwolniliśmy :( Następnie chciałyśmy wrócić do Pekinu, więc stałyśmy ok. 30 minut w kolejce do busa. Na murze STRASZNIE mnie spiekło. Jestem cała czerwona. Oby jutro mnie nie bolało :( Wróciłyśmy do hostelu podładować kamerę i poszłyśmy na obiad do knajpy naprzeciwko (brawa dla nas za nierozkminienie tego, że jak nie ma nas w pokoju i karta-klucz nie jest użyta jako włącznik energii, to nie ma prądu i kamera się NIE podładuje). Kolejny fail. Było to coś na kształt shabu-shabu, ale było wstrętne. Dobre były tylko kuleczki rybne i paluszki krabowe. Reszta była okropna. Teraz boję się rewolucji żołądkowej :( Wróciłyśmy do hostelu i wypisałyśmy przecudne kartki pocztowe, które są po prostu zdjęciami o złej jakości (widać pixele). Następnie udałyśmy się do Zakazanego Miasta. Gdy wyszłyśmy z hostelu było już zupełnie ciemno, mimo iż była dopiero 20 :( Mimo to podjechałyśmy pod Świątynię Nieba. Niestety, ze względu na smog nie było jej widać. Postanowiłyśmy nie iść do Zakazanego Miasta, pójdziemy tam jutro przed wyjazdem. Musimy wyjść z hostelu o 7.30! Jest już 1.30, zaraz idziemy spać. Zamiast do Zakazanego Miasta pojechałyśmy zobaczyć obiekty olimpijskie. Niestety. Ze względu na smog ledwo było je widać. 
W metrze spotkała nas zabawna historia. Na przystanku stał biały chłopak, który wsiadł z nami do przedziału. Po jakimś czasie do nas podszedł i przywitał się po polsku! I co się okazuje? Że jest z sinologii z Warszawy i był z koleżanką Kasi na roku! Nazywa się Marcin i zwiedza sobie całe Chiny. What are the chances, ja się pytam, spotkać kogoś na drugim końcu świata w metrze. Musimy się zbierać do spania, bo jutro wczesna pobudka. 

Kasia:
Dziś znów zjadłyśmy śniadanie w hostelu (dla bezpieczeństwa). Rano ktoś łaził koło naszego okna! Po 9 dotarłyśmy w okolice dworca, gdzie - biorąc przykład z lokalsów - przebiegłyśmy przez szaloną pekińską ulicę. Ucieszyłyśmy się, kiedy znalazłyśmy przystanek z numerem 919 (bo tak pokierował nas Lonely Planet, który dostanie się na Mur opisywał jako rzecz bardzo łatwą...), ale wydało nam się to miejsce nieco pustym. Zaczepiłyśmy siedzącą na krzesełku panią, a ta pokazała nam w swoim zeszyciku stronę z napisem "GO AHEAD". Poszłyśmy więc we wskazanym kierunku i stanęłyśmy w najbardziej zatłoczonym miejscu. Stało tam też kilku białych, więc miałyśmy cichą nadzieję, że autobus, który przyjedzie będzie zmierzał tam, gdzie chcemy. Chińczycy jak zwykle się pchali, w tłumie śmierdziało też dymem mocnych chińskich papierosów. Zrodziła się we mnie obawa, że nadchodzi zatrucie pokarmowe. Nagle tłum ruszył w lewo, a my z nim. Wokół bramki zebrała się grupa ludzi napierających na nas z każdej strony. Chińczycy najwyraźniej nie znają koncepcji sfery personalnej. Kiedy dotarłyśmy do bramki (pchając się niczym lokalsi), pani odesłała nas w lewo. Znów podążałyśmy za tłumem, a w szczególności za Lady - pokaźną białą kobietą, którą wypatrzyłyśmy chwilę wcześniej. Dotarłyśmy do czegoś, co chyba było dworcem właściwym. Kiedy dotarłyśmy do końca kolejki, odprawiono nas (znów!) w lewo. Tam (to jest na wielkim placu) stało więcej (ogromnych) kolejek. Nasza zakręcała jeszcze w pobliską ulicę. Na jej końcu - a była to najdłuższa kolejka do tej pory - okazało się, że to do miejsc stojących. Kierowca coś głośno krzyczał, ale nie wsiadłyśmy, postanowiłyśmy za to zagadać do naszej Lady (stojącej tam gdzie trzeba - chyba się wepchnęła!) i jej rodziny. W połowie drogi spotkałyśmy się z jej córką (?), która po rosyjsku zaprosiła nas, żebyśmy stanęły z nimi. Bardzo to było miłe! Wśród - zazwyczaj - obojętnych, zdziwionych albo pełnych niechęci twarzy Chińczyków miły gest wywołuje entuzjazm i ciepłe uczucia. Nareszcie usiadłyśmy w autobusie. Po jakimś czasie okolice zrobiły się wreszcie ładne. Dookoła pokryte zielenią góry. Na miejscu natarczywy pan wcisnął nam pakiet kartek. Wieczorem wysłałyśmy te znośne [do tej pory nie dotarły do Polski;)]. Przeszłyśmy do najwyższego punktu na naszej trasie, a zjechałyśmy kolejką. Kiedy wsiadałyśmy w kolorowe, rozklekotane wagoniki, obsługa śmiała się z nas, że chcemy jechać razem;) Dalej było potwornie gorąco (plusem fakt, że widziałyśmy słońce i czyste niebo). Wróciłyśmy do hostelu i na obiad, który się przedłużył, przez co zanim dotarłyśmy do Zakazanego Miasta i pod stadion olimpijski, było ciemno i ze zwiedzania i zdjęć nici. W drodze na stadion przyuważyłyśmy turystę z zachodu. Podszedł do nas i przywitał się po polsku. Okazał się być kolegą Pauliny z roku (!!!).
Więcej o obiedzie: zdecydowałyśmy się podjąć ryzyko pójścia do knajpki naprzeciw hostelu. Niestety nasz obiad okazał się być failem - niezbyt był dobry, czasochłonny w zjedzeniu, a na dodatek (co okazało się przy płaceniu) drogi. Danie wyglądało tak, że pan postawił na stole naczynie, w którym bezustannie gotowała się woda. Podał nam też sos/pastę sezamową o bardzo mocnym smaku i składniki, które zamówiłyśmy, a które miałyśmy sobie gotować w garze (kapusta, korzeń lotosu, bambus, plastry wołowiny, kulki z ryby, paluszki krabowe i rzepa - oprócz mięs wszystko to mało wyraziste). Chwilę nam zeszło przy jedzeniu, bo z wyławianiem było trochę zabawy:)
Przez to, że nie zdążyłyśmy zrobić tego wieczorem, zaplanowałyśmy zwiedzanie Zakazanego Miasta na następny poranek (przed wyjazdem do Szanghaju). Niestety (albo może i szczęśliwie, bo mogłyśmy nie zdążyć na pociąg) zaspałyśmy.


Kolejka do autobusu widniejącego w tle (wciąż nie ta właściwa).



Góry!









 Tłumy na murze.


Kasa, w której zakupiłyśmy bilety na kolejkę.



Przed wejściem na mur było wiele sklepików z przekąskami, napojami i pamiątkami.


Nasz (niezbyt udany) obiad.


niedziela, 1 września 2013

A few weeks ago, in a city far, far away...

Nasza wyprawa rozpoczęła się w Warszawie - spotkałyśmy się tam, żeby w dalszą drogę ruszyć już razem. Plecaki ciągnęły nas do ziemi, ale nie było rady i wkrótce przyzwyczaiłyśmy się do ciężaru. Co nie znaczy, że nie narzekałyśmy! Lot do Pekinu dłużył nam się niemiłosiernie. Niestety na miejscu przywitały nas realia, o których słyszałyśmy już od bardziej doświadczonych podróżników. (Ale usłyszeć to jedno, a przeżyć na własnej skórze to drugie.) Próby dogadania się po angielsku, chińsku czy na migi nie miały sensu. Na pytanie Do you speak English? ludzie woleli od nas uciekać. Widok młodej eleganckiej dziewczyny plującej na chodnik to w Pekinie nic dziwnego. Za to mieszkańcy tego miasta wydawali się być zaskoczeni obecnością białych turystów – od samego początku towarzyszyły nam zdziwione i mało przyjazne spojrzenia.

Nasz hostel (kiedy po małym zabłądzeniu go znalazłyśmy) okazał się być bardzo przyjemny – na antresoli w common roomie poustawiano stoliki, pufy, kanapę i półki z książkami i bibelotami. 

Poruszanie się po Pekinie jest łatwe dzięki rozbudowanej siatce linii metra oraz bardzo tanie. Przejazd w dowolne miejsce kosztuje zaledwie 2 yuany (ok. 1 zł).

Jednym z minusów pobytu w Pekinie był wiecznie wiszący w powietrzu smog. W ciągu dnia dookoła było szaro i ciężko się oddychało, a słońce nie przebijało sie przez grubą warstwę zanieczyszczeń. Było to do tego stopnia uciążliwe, że gdy pojechałyśmy obejrzeć obiekty olimpijskie, to ledwie zdołałyśmy je dostrzec.

Jeden dzień poświęciłyśmy na wyrwanie się poza centrum miasta. Pojechałyśmy w okolice Badaling, gdzie Mur Chiński jest ponoć najlepiej zachowany. Niestety ten odcinek odwiedza też najwięcej turystów. Mimo tłumów bardzo nam się podobało – nareszcie zobaczyłyśmy czyste niebo i zielone wzgórza.




 Śniadanie przed wyjazdem. A plecaki już czekają.



 Pokój w hostelu. Bardzo przyjemny, tylko w połowie pod ziemią.



 Niestety Pekin nie należy do najczystszych miast.



 Przechodząc obok kościoła św. Józefa, natrafiłyśmy na występ chóru.



 Smakołyki z nocnego targu Donghuamen. Były też pająki, ale bałyśmy się spróbować;)







 Osiedlowy sklepik.



 Wnętrze naszego hostelu.






Uliczka przed hostelem.



 Odwiedziłyśmy świątynię Lamy, przed którą nachalni sprzedawcy wymusili na nas zakup obrzędowych trociczek.






 Świątynia Konfucjusza.



 Z tego, co zaobserwowałyśmy, w Pekinie śmieci rzuca się na ziemię. Panowie w takich strojach zajmują się ich sprzątaniem.




My też zapaliłyśmy trociczki.



















Panda!



 ZOO w Pekinie. Bardzo podobało nam się to, że było tam dużo zieleni.



 Jaguar po angielsku? El tigre !



 Opuszczone (?) centrum handlowe. Zwabił nas symbol McDonalda, a w środku znalazłyśmy to;)



 Smog!


3 dni w Pekinie to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, ale udało nam się uchwycić esencję tego miasta oraz skosztować lokalnych przysmaków, mimo obawy o zatrucie pokarmowe.